Mimo sprzyjających warunków atmosferycznych nie udało mi się jeszcze dobrzez zakosztować windsurfingu, byłem na razie tylko raz w La Ciotat, na plaży Saint Jean. Nie muszę mówić że woda miała ze 25 stopni i lazurowy kolor (w końcu lazurowe wybrzeże....). Dla pocieszania dla kończących sezon w Polsce, wiatr był bardzo niestabilny (od 3 do 6 st. B) i na dodatek zrobiłem sobie dziurę w desce (sam zresztą nie wiem jak). Tylko jeden wypad ale i tak było fajnie :)
Zresztą nyślę że sezon tutaj prędko się nie zakończy bo w zeszłym tygodniu woda w morzu w Cassis miała nadal dobrze ponad 20 stopni a wietrznych wraz z nadchodzącą jesienią coraz więcej - jak po raz pierwszy powiał słynny mistral (wiatr schodzący z gór nad morze) to leżaki nam latały po ogrodzie.
Zdjęć w windsurfingu nie robiłem ale jak ostatnio przejeżdżaliśmy przez Bandol były całkiem spore fale i natknęliśmy się na grupę surferów, może to nie Hawaje ale i tak chłopaki dawali radę:
niedziela, 16 października 2011
Le Castellet
W zeszłym tygodniu, na zakończenie wizyty Babci Jagody, odwiedziliśmy razem z dziewczynkami miasteczko Le Castellet.
Położone ok. 20 km od Toulonu/Bandol jest to przepiękna średniowieczna osada, usytuowana na szczycie góry, z każdej strony otoczonej winnincami AOC Bandol (jedne z lepszych win w naszej okolicy).
Miejsce naprawdę piękne, ze wspaniałymi widokami na okoliczne doliny, winnince, z murów widać nawet morze. Osada pochodzi jeszcze z czasów średniowiecznych, miejsce z tzw. klimatem.
Pośród licznych starych domów znajduje się XII wieczny romański kościółek, polecam, mimo swojej surowości i prostoty prawdziwa perełka, po przekroczeniu drzwi, ciemno, chłodno, kamienne ściany, małe witraże, czujecie się jakbyście się przenieśli 1.000 lat w przeszłość...
W miasteczku mnóstwo sklepików z prowansalskim rękodziełem, małych knajpek i restauracyjek. My wybraliśmy kuchnię bretońską czyli tzw. Galettes - po naszemu naleśniki, z tą różnicą że robione na mące gryczanej więc posiadające specyficzny smak i ciemnobrązowy kolor. Dziewczyny klaszycznie - naleśniki z truskawkami i lodami truskawkowymi i bitą śmietaną (Hania była na koniec cała truskawkowo śmietanowa) a my z mamą naleśniki z Coquilles St Jacques (słynne przegrzebki z Hells Kitchen!), porami i śmietaną. Do tego butelka chłodnego Cidre prosto z Bretanii - pycha ! :)
Poniżej kilka zdjęć z wycieczki:
Położone ok. 20 km od Toulonu/Bandol jest to przepiękna średniowieczna osada, usytuowana na szczycie góry, z każdej strony otoczonej winnincami AOC Bandol (jedne z lepszych win w naszej okolicy).
Miejsce naprawdę piękne, ze wspaniałymi widokami na okoliczne doliny, winnince, z murów widać nawet morze. Osada pochodzi jeszcze z czasów średniowiecznych, miejsce z tzw. klimatem.
Pośród licznych starych domów znajduje się XII wieczny romański kościółek, polecam, mimo swojej surowości i prostoty prawdziwa perełka, po przekroczeniu drzwi, ciemno, chłodno, kamienne ściany, małe witraże, czujecie się jakbyście się przenieśli 1.000 lat w przeszłość...
W miasteczku mnóstwo sklepików z prowansalskim rękodziełem, małych knajpek i restauracyjek. My wybraliśmy kuchnię bretońską czyli tzw. Galettes - po naszemu naleśniki, z tą różnicą że robione na mące gryczanej więc posiadające specyficzny smak i ciemnobrązowy kolor. Dziewczyny klaszycznie - naleśniki z truskawkami i lodami truskawkowymi i bitą śmietaną (Hania była na koniec cała truskawkowo śmietanowa) a my z mamą naleśniki z Coquilles St Jacques (słynne przegrzebki z Hells Kitchen!), porami i śmietaną. Do tego butelka chłodnego Cidre prosto z Bretanii - pycha ! :)
Poniżej kilka zdjęć z wycieczki:
Subskrybuj:
Posty (Atom)